29 paź 2014

Coś jeszcze gorszego się stało...

Otrzymałem od Was bardzo dużo wsparcia i mnóstwo listów z życzeniami, bardzo cennymi uwagami (również w komentarzach). Dziękuję zwłaszcza Maciejowi Świerczyńskiemu, którego komentarz spowodował, że jeszcze tego samego dnia znalazłem się u znakomitego specjalisty.

Niestety wizytę odbyłem zbyt późno. W ciągu doby od wizyty dostałem bardzo silnej autoagresji przedawkowując leki zapisane mi przez psychiatrę, zmieszałem je z alkoholem (z badań krwi: 1,4 promila) oraz zadałem sobie liczne powierzchowne obrażenia na całej klatce piersiowej maszynką do golenia jednorazową. Następnie dostałem zapaści. Resztę pamiętam jak przez mgłę, moja partnerka wezwała karetkę pogotowia, po czym otrzymałem zastrzyk, po którym odzyskałem sporą część świadomości.

W szpitalu badanie krwi, moczu, płukanie żołądka i kroplówka. Wszystko w papciach i domowym ubraniu. Cały czas na korytarzu czekała na mnie moja kobieta. Podobno spędziłem tam trzy godziny. Niestety mam traumę przed szpitalami, bo za dziecka dużo w nich przebywałem, a także pochowałem kilku swoich krewniaków żegnając się z nimi właśnie w szpitalach. Jako, że w pokoju, w którym otrzymywałem kroplówkę przebywałem samemu, postanowiłem wyrwać sobie wężyk podłączony do wenflonu i wylać wszystko do wanny, w której wcześniej dokonywałem płukania żołądka. Niestety strumyczek, którym leciała kroplówka sączył się bardzo powoli. Udało mi się spuścić 3/4 zawartości. Lekarz robiący wywiad zasugerował hospitalizację na oddziale, na co kategorycznie się nie zgodziłem tłumacząc, że obrażenia i autoagresja miały jedynie zamienić ból psychiczny na fizyczny i o żadnym samobójstwie nie ma mowy. Co było na szczęście zgodne z prawdą, było na tyle przytomne i wiarygodne, że lekarz odpuścił uznając, że nie należy pozbawiać mnie własnej woli i nie stanowię już więcej zagrożenia dla samego siebie. W "uwolnieniu" mnie dodatkowo pomógł fakt, że byłem wyjątkowo bystrym, świadomym i logicznym pacjentem (to akurat zaleta zespołu Aspergera), a wywiad ze mną był dla lekarza czystą i przyjemnością ze względu na bardzo precyzyjny sposób wyrażania się przeze mnie.

Tydzień później wraz z moją kobietą poszliśmy do psychiatry ponownie. Bardzo dużo oczekiwałem po tej wizycie - wszak to psychiatra o świetnych referencjach i miałem nadzieję na zapisanie mi silniejszych leków no cóż... przebieg rozmowy był zupełnie inny...

Zamiast uspokoić mnie, natchnąć nadzieją i zapisać silniejsze środki, lekarz przeraził mnie koszmarnie, aż mnie zatkało. Otóż doradził jak najszybsze umieszczenie mnie w ośrodku zamkniętym dopóki jeszcze nie trzeba mi odbierać własnej woli z powodu zagrożenia, jakie stanowię dla samego siebie. Mało tego! Dodał, że konieczna jest natychmiastowa separacja z partnerką i dystans od niej... zamurowany siedziałem, zbladłem... Doktor trafił w moje dwa najczulsze źródła lęku: strach przed separacją z najbliższą mi osobą i strach przed szpitalem, z którym mam straszne skojarzenia. Nie próbował mnie uspokajać zbyt mocno...

Bardzo szybko opuściłem gabinet, gdzie moja partnerka została jeszcze pół godziny rozmawiać (pewnie o mnie). Zacząłem przygotowywać sobie awaryjny plan ucieczki przed zamknięciem mnie, w grę wchodziła nawet ucieczka do Niemiec. W drodze do domu moja ukochana postawiła przede mną warunek: w ciągu dwóch dni sam się zgłoszę do szpitala na zamknięcie, albo zrobi to fortelem...

Wróciłem do domu cały rozstrzęsiony... minęła dobra godzina, zanim się pozbierałem, w końcu polazłem do łazienki, stanąłem przed lustrem i zacząłem się sobie przyglądać. Byłem poszatkowany, mój korpus przypominał tarkę do warzyw o dziesiątkach czerwonych pręg, z których część zaczęła się całkiem nieźle goić. I wtedy mnie olśniło...

Zacząłem od słów skierowanych do siebie: "Ty durniu, ty idioto. Dałeś się zmanipulować jak dziecko..."!! A potem słowa do doktora: "Ty cholerny manipulancie!"

Tłumaczenie: Lekarz, u którego byłem, jest przedstawicielem nurtu poznawczo-behawioralnego. Jedną z najtrudniejszych i najbardziej ryzykownych technik terapeutycznych jest terapia szokowa. W tym przypadku specjalista wykorzystał na mnie metodę warunkowania klasycznego. Skojarzył niebezpieczny dla mnie bodziec, który przynosił mi ulgę, czyli cięcie się, z ogromnym strachem przed szpitalem i utratą partnerki... Zakotwiczył mi strach na bodźcu tak, aby nie przynosił mi więcej ulgi...

Od poniedziałku nic mi już nie grozi! Zacząłem patrzeć na siebie w lustrze zupełnie w inny sposób. Polubiłem się taki, jaki jestem. Jestem też dumny, że rany się szybko goją. Będę miał bardzo dużo blizn, które przypominają mi, że jeśli tylko natrafię na właściwą osobę, jestem w stanie sobie ze wszystkim poradzić i odrodzić się jak feniks z popiołów!

PS. Zdjęcie jest autentyczne i nie jest powierzchnią planety Jowisz.


20 paź 2014

Coś złego się stało...

Drodzy ludzie i przyjaciele. To już ponad miesiąc jak nie pisałem nic tutaj. Niektórzy z Was, pytają mnie czy wszystko jest ze mną w porządku?

Nie jest. Od kilu tygodni przeżywam bardzo dużo negatywnych emocji, bo dookoła mnie wiele spraw niestety nie układa się tak, jakbym tego chciał. Dotyczy to niestety bardzo ważnych dla mnie sfer życiowych: głównie mojego związku z najbliższą mi osobą.

Przez to, że jestem jaki jestem, nakomplikowałem w Jej życiu wiele planów, za pomocą których, mogłaby być szczęśliwą osobą. Pech chciał, że natrafiliśmy na siebie i bardzo mocno siebie pokochaliśmy.

Kiedyś pisałem, że nie wiem jak właściwie opisać miłość, ale wydaje mi się, że potrafię opisać to, co czuję do niej. Na pewno czuję do niej znacznie większy pociąg fizyczny, niż do wszystkich kobiet, które w przeszłości spotkałem. Na pewno jest ona moim największym i najwspanialszym przyjacielem, którego miałem.

I teraz te mniej zdrowe rzeczy, które czuję: niestety przeniosłem na tą osobę wszystko to, co czułem do matki przez ostatnie trzydzieści kilka lat, czyli potrzebę bliskości, poczucie bezpieczeństwa, potrzebę opiekowania się mną, potrzebę bycia posłusznym wobec niej, potrzebę przytulenia i ukojenia, gdy coś ze mną jest nie w porządku. Nie wiem czy dobrze to opisałem, ale czuję się z nią tak, jak dawniej przy mojej mamie. Nie zrozumcie mnie źle - jestem samodzielnym człowiekiem i zawsze potrafiłem podejmować decyzje i samemu rozwiązywać problemy. Ale przez kilkanaście miesięcy przeniosłem te uczucia z mojej prawdziwej mamy właśnie na tą osobę. Bardzo dziwnym trafem czuję też do niej coś, co można nazwać miłością rodzica do dziecka. Opiekowanie się nią, gotowość do wybaczania wszystkich złości wobec mnie, wspieranie w trudnych chwilach, trzymanie kciuków za kolejne "kroki" w jej życiu, gotowość do interwencji w razie problemów, z którymi nie może sobie poradzić, wsparcie w każdej materii (fizycznej, materialnej, emocjonalnej).

Podsumowując: czuję się przy niej jak kochanek, przyjaciel, syn i ojciec.

Niestety prawdopodobnie wszystko chyli się ku upadkowi, bo nie mogę dać tej osobie wszystkiego, czego ona by pragnęła w życiu, a ponadto nastąpił szereg bardzo ciężkich wydarzeń w życiu, które zniszczyły to, co ona do mnie czuła. Wiem i czuję, że nie do końca, ale na tyle zniszczyły, że ta osoba przy mnie się męczy i cierpi - tym bardziej, im mocniej staram się być dla niej najlepszymi: kochankiem, przyjacielem, synem i ojcem. Jest jej wtedy jeszcze ciężej, bo ma wyrzuty sumienia, że coś w niej "wygasło", że nie daje rady psychicznie ze mną być.

Rozstanie jest blisko, a ja chyba nie mogę nic na to poradzić, widzę jak się męczy przy mnie pomimo, że w głębi serca sporo do mnie czuje. Wiem, że dla jej dobra powinniśmy się rozstać, ale nie potrafię ani tego zrobić, ani poradzić sobie z wizją rozstania. Bardzo nie chcę tracić w swoim życiu czterech rodzajów uczuć, którymi obdarzyłem ją. Życie bez tych czterech osób w jednej ukochanej kobiecie, wzbudza we mnie bardzo duży strach i pustkę. To ten rodzaj strachu, jaki towarzyszy, gdy wiesz, że najbliższa osoba jest nieuleczalnie chora i jej śmierć jest kwestią kilku tygodni. Strach i poczucie beznadziei jest podsycane przez fakt, że od wielu lat nie przestałem czuć do niej tego, co czułem na początku.

Do tego doszły problemy zawodowe.

Nie jestem w stanie skupić się na pracy. Straciłem wolę walki i bycia ambitnym w swojej pracy, straciłem wolę znalezienia nowej pracy, której bardzo potrzebuję. Nie jestem w stanie skupić się na nikim innym, niż tylko na niej. Niestety to tylko pogarsza sytuację, bo to bardzo inteligentna osoba, która widzi, że cierpię. Straciłem też kontakt z wieloma osobami, a jeśli już się z kimś widzę, nie potrafię rozmawiać, nie rozumiem, co się do mnie mówi. Od wielu tygodni odczuwam coraz większą apatię i obojętność, czuję się wypalony z całej pozytywnej energii, nie mam pomysłu o czym mam do Was pisać mimo, że jest wśród Was mnóstwo wspaniałych ludzi, z którymi regularnie piszę. Miałem też niestety próby autoagresji, konkretnie samookaleczania się. Czuję w głowie bardzo silny ból, często fizyczny. Nasiliły mi się tiki nerwowe, echolalia, natręctwa, które sprawiają mi duży kłopot, zwłaszcza podczas pracy. Sytuację ratuje alkohol, który uspokaja powyższe objawy, niestety prowadząc do uzależnienia. Przez to, że czuję się wrakiem człowieka, mam świadomość, że jestem dla niej znacznie mniej atrakcyjny, zaradny niż kiedyś, jako tętniący życiem i wigorem człowiek sukcesu. Czuję, że zamiast tego ma u swojego boku kulę u nogi, którą trzeba nosić, która hamuje i nie pozwala iść naprzód.

Być może powyższe słowa są wołaniem o pomoc, czego bardzo nie lubię robić, bo zawsze radziłem sobie sam i to ja pomagałem innym. Mam chyba kompleksy pod tym względem, bardzo się wstydzę zwrócić o pomoc. Dzięki temu, że tutaj z Wami czuję się anonimowy, mogę sobie na to pozwolić. Nie wiem co mam zrobić i jak sobie poradzić. Chcę iść do psychiatry, aby otrzymać jakieś lekarstwa. Jednocześnie każdego dnia łudzę się, że poradzę sobie jakoś sam.