26 lut 2015

Mniej sympatyczny dla innych? Zdarza się!

Dziś, całkowicie przypadkowo odwiedziłem salon samochodowy. Jako, że na szybie jednego z nich przeczytałem, że "jazda próbna obowiązkowa", wsiadłem wraz ze sprzedawcą na przejażdżkę. Po pół godzinnej rundzie, nawiązała się dyskusja... hmm..., właściwie rozpoczął się monolog sprzedawcy o silnikach i ich mocy i o tym, że 150 koni mechanicznych, to jednak za mało, bo im mocniejszy silnik, tym bezpieczniej ze względu na to, że wyprzedzanie trwa krócej... I w tym momencie nie wytrzymałem. Wreszcie popatrzyłem na niego i z błogim uśmiechem stwierdziłem:

"Idąc tokiem Pana myślenia, to aby zwiększyć bezpieczeństwo na naszych drogach, wszyscy powinniśmy jeździć Lamborghini, prawda? To takie logiczne".

Nie wiem czemu, ale bardzo mocno przejąłem się, bo słowa sprzedawcy zaprzeczały totalnie logice, znajomości realiów wydarzeń na drodze i moim wielokrotnym przemyśleniom na ten temat. Większa moc silnika, to faktycznie znacznie lepsze przyspieszenie, a to oznacza, że manewr wyprzedzania trwa krócej, niż w identycznym aucie o słabszym silniku. Sęk w tym, że gaz wciska człowiek, który świadom mocy, jaką ma pod maską jest skłonny do większego ryzyka. Innymi słowy: dziadek w starym daewoo tico pomyśli 10 razy, zanim zdecyduje się na wyprzedzanie. Zrobi to dopiero jak będzie widział przed sobą kilometr pustej drogi. Dwudziestokilkulatek w pożyczonym od tatusia audi, z kolei stwierdzi, że na dystansie 150 metrów od auta z naprzeciwka "da radę"... Do tego deszcz, koleiny, znacznie większa prędkość i ryzyko nieszczęścia rośnie. A przy małym, słabym silniczku człowiek rezygnuje z niebezpiecznych manewrów...

Oto moje czepialstwo, cynizm i sarkazm, na jaki zdobywam się, gdy coś mnie zdenerwuje. Poznajcie ciemną, mniej sympatyczną stronę aspiego.
 
Będzie tego więcej. ;)


23 lut 2015

Obsesja: samochód...

Dziś chciałbym Wam opowiedzieć o jednym z najważniejszych zjawisk w moim życiu: mój prywatny Samochód. Pozwólcie, że pominę wszystkie jego naturalne funkcje użytkowe. Są istotne, ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Bagażnik, mocny i jednocześnie oszczędny silnik, bezawaryjność, komfort, dobre światła to są rzeczy oczywiste i niezbędne. Co poza tym? Ano... dużo:

1. Samochód jest schronem i twierdzą. W sensie dosłownym (chroni w razie wypadku), jak i w przenośni: jest twierdzą mentalną i psychiczną. Odgradza mnie od hałasów, brudu, wilgoci, zimna, nieprzyjemnych ludzi, smrodu, stresu, niewygody i lęku. W środku czuję, jakbym znajdował się w oku cyklonu - dookoła żywioł szaleje, a ja jestem w najbezpieczniejszym pod słońcem miejscu. W mojej twierdzy to ja jestem królem. Decyduję o wszystkim. Na moją komendę mogę przyspieszyć, zwolnić, zakręcić, włączyć klimatyzację, radio, pochylić fotel. Nie słyszę sprzeciwu, dyskusji, nie przejmuję się, Samochód nie będzie miał focha, ani obiekcji.

2. Samochód jest miejscem odpoczynku. Jazda odpręża, wygodne fotele relaksują, atmosfera i ciepła muzyka sprawiają, że klimat staje się bardzo kameralny. To bardzo potrzebne dla kręgosłupa i zmęczonego po pracy organizmu. To również bardzo potrzebne dla umysłu. Odcięcie się od bodźców zewnętrznych pozwala się zrelaksować nawet w dużym mieście.

3. Samochód jest grą i rozrywką. Zajmuje myśli. Strategiczne planowanie zakrętów, dostosowywanie prędkości, przewidywanie schematów zachowań innych kierowców, czynniki losowe (dzik za zakrętem) - to wszystko powoduje, jakbym żył w świecie gry planszowej albo komputerowej: jasno i prosto ustalone zasady (kodeks drogowy plus schematy zachowań innych uczestników ruchu), cały czas ten sam kontroler do sterowania (kierownica, przyciski, dźwignie). 

Gdy znudzi mi się gra w strategiczne rozpracowywanie innych kierowców, zmieniam grę w szybką jazdę na granicy praw fizyki testując z jaką prędkością mój Samochód jest w stanie wejść w zakręt. Zabawa w kotka i myszkę z fotoradarami i "suszarkami". Każdy mandat to moje prywatne punkty karne - takie, jak w grze komputerowej. Trudno, stało się, nie przewidziałem. Następnym razem muszę postarać się bardziej, aby "nie wpaść". Nie boję się wypadków, analizuję tysiące czynników naraz jak komputer. Oczywiście nie mam wpływu na wszystko wokół, dlatego liczę się z sytuacją, że co jakiś czas ktoś wymusi na mnie pierwszeństwo. Ale tego typu ryzyko również należy do reguł gry. Nie boję się poważnych uszkodzeń ciała w wyniku wypadku. Nie odczuwam przed tym strachu, nie potrafię panikować. Zimny pot czy strach włącza mi się dopiero kilka minut po tym, jak sytuacja zagrażająca zdrowiu i życiu minie, co się zdarza głównie zimą, gdy droga jest śliska i oblodzona. Jednocześnie nie jestem jakimś specjalnym zagrożeniem dla innych. Zwalniam w obecności innych uczestników ruchu. 

Gdy gra w "prędkość i przetrwanie" mi się znudzi, uruchamiam grę w ekojazdę. Przełączam komputer tak, aby pokazywał mi spalanie. Zwalniam, hamuję silnikiem, przewiduję zmiany świateł i ruchy innych z wyprzedzeniem. Wykorzystuję pagórki, aby utrzymać prędkość. Jazda "o kropelce" potrafi być pasjonująca! Biję rekordy, ostatnio udało mi się osiągnąć spalanie 3,7 litra na sto kilometrów!

4. Samochód jest dla mnie dumą, ozdobą i fetyszem. Ma być ładny, atrakcyjny i prestiżowy. Chcę, aby ludzie na niego patrzyli. Fajnie, jeśli rzuca się w oczy i zwraca uwagę. Wówczas osiągam przebojowość, której nie jestem w stanie okazać personalnie z powodu ZA w obecności innych ludzi. Podnoszenie swojego ego? Ależ naturalnie! Nie wstydzę się tego! Sprawia mi to dziką radość! Niech widzą, niech podziwiają, niech się pytają i zazdroszczą. I tak nie umiem okazywać dumy, ani prężyć się jak paw. Ale gdy jestem w Samochodzie i nikt mnie nie widzi... gdzieś tam w środku mnie zaczynają przebłyskiwać oznaki próżności, której nie potrafię doświadczać w kontaktach "twarzą w twarz"! To takie naturalne i ludzkie! Uwielbiam!
 
 

22 lut 2015

Będę grał w grę!

Czytam i dochodzę do wniosku, że bohater filmiku o "graniu w grę" jest nam wszystkim dość znany. Jeśli chodzi o zachowanie oczywiście. :)

Tomb Raider, kim jest ten pan?
 

21 lut 2015

Jedna z ważnych rzeczy w mojej kuchni: herbata.

Długo nie pisałem. To znaczy pisałem... ale ostatnio nie chcę publikować niektórych moich tekstów. Cynizm, złośliwość i sarkazm to nie są rzeczy, które są "powszechnie" lubiane, a ostatnio dużo takich powstało. No więc dzisiaj wybrałem temat... neutralny: herbata! :)

Pijam odkąd pamiętam. Z przerwami. Lubię do jej picia przykładać dużą wagę. Czasem niestety w sposób chamski i ordynarny zalewając kapcia w pierwszym, lepszym kubku. Ale czasem bywa znacznie przyjemniej...

1. Filiżanka. Delikatna porcelana. Jasna - beżowa lub biała. Ze złotym rantem, ale niekoniecznie. Ze zdobieniami, koniecznie ze spodkiem. Żaden duralex - jego dźwięk jest okropny! Prawdziwa porcelanowa filiżanka postawiona na spodku powinna dawać delikatny, czysty dźwięk niczym dzwoneczek. Ten dźwięk maluje obraz w głowie. Jest smaczny, a podniebienie zaczyna czuć słodycz. Porcelana powinna być cienka. Gruba odpada, dotyk warg jest dużo mniej przyjemny. Stara porcelana? Jak najbardziej. Całość ma być nieskazitelnie czysta. Herbata nie wybacza żadnych zanieczyszczeń. Jest ciemna, więc w razie niespłukanego brudu na powierzchni robią się tęczowe "oczka". Nie mam pojęcia czasem jak się ich pozbyć. ;)

2. Łyżeczka. Błyszcząca, drobna, czysta, metalowa. Łyżeczka służy do picia gorącej herbaty, aby sobie języka nie poparzyć. Jakiekolwiek zadrapania, ślady po kamieniu z mycia psują smak herbaty. Oczywiście psychiczny smak, bo sam język różnicy nie wyczuje.

3. Dzbanek. To konieczność. Sama filiżanka jest malutka. Kilka łyków i po herbacie. Szkoda marnować zaparzoną esencję. Właśnie po to jest dzbanek. Lubię dzbanki z miejscem na podgrzewacz. Wtedy herbata wewnątrz cały czas pozostaje gorąca. W dzbanku parzę suszone liście luzem lub w "torebeczce". Druga opcja znacznie prostsza. Pierwsza, to tzw. fusy. Niektórzy nazywają ją "plujką". Nie akceptuję herbat smakowych. Żurawinowa, pomarańczowa czy (co gorsza) waniliowa, to dla mnie wyjątkowe świństwa. Może niektórzy nazywają je herbatą, ale jeśli każdy susz zalany wrzątkiem nazwać herbatą, to wyobraźcie sobie liście laurowe w zupie. Też zalane wrzątkiem! Tak więc zostaję przy herbacie czarnej. Im mocniejsza tym lepsza. Earl Grey jest gatunkiem, który mi odpowiada. Lipton może być, Tetley czy Saga są dla mnie zdecydowanie gorsze. Teekanne uwielbiam. O Irvingu, Lloydzie, Dilmah czy innych nie mam zdania. Z sypanych najlepszą jaką znam, jest Yunnan importowana przez firmę Oscar. Im mocniejsza, bardziej cierpka tym lepsza. Z cukrem, jak na wschodzie. Na jedną szklankę sypię dwie łyżeczki, więc na filiżankę będzie mniej. Brązowy cukier smaczniejszy, biały ma w sobie więcej cierpkiego posmaku. Cytryna nie wchodzi w grę. Kiedyś moja mama przygotowywała esencję z czarnej herbaty słodzonej, którą polewała tort. Właśnie taka jest herbata, którą wlewam sobie do filiżanki.

Herbatę piję wolno łyżeczką. Po nabraniu uwielbiam patrzeć na złoty kolor naparu odbijający się od lustrzanego denka łyżeczki. Szeroka filiżanka potęguje doznania wizualne. Oprócz naturalnej słodyczy wynikającej z zawartości cukru, w głowie pojawia się słodycz związana z formą podania całości. Delektuję się każdą łyżeczką, a potem każdym łykiem gdy usta przylegają do brzegu filiżanki.

Macie może do polecenia jakieś dobre czarne herbaty? Nie chcę kupować "kota w worku". Wolę najpierw kota wyjąć, obejrzeć, zapytać i wtedy ewentualnie się na niego zdecydować... ;)
 
PS. zdjęcie przedstawia moją filiżankę. Nie jest ściągnięte z "gugle" 
 
 

11 lut 2015

Integrować czy separować aspiego?

[najpierw proszę przeczytać, potem filmik obejrzeć]

W poprzednim poście, jedna z czytelniczek zadała pytanie wprost: czy (moim zdaniem) lepsza dla aspiego jest w szkole klasa integracyjna czy klasa specjalna z dziećmi mającymi np. autyzm?

Tak przynajmniej to pytanie brzmiało w mojej głowie. Odpowiedź napisałem w komentarzu. Moim zdaniem aspie powinien być w klasie integracyjnej, gdzie skorzystałby "życiowo" na tym widząc, naśladując, bawiąc się z innymi, "normalnymi" dziećmi. W ten naturalny sposób szkoła stałaby się nie tylko miejscem nauki matematyki, polskiego, angielskiego (czy stosu mniej przydatnych przedmiotów), ale również miejscem nauki, czym jest życie wraz ze swoimi relacjami międzyludzkimi, zachowaniami prospołecznymi, zabawami, zdrowymi (i chorymi) układami z kolegami i koleżankami.

A teraz UWAGA na to, co za chwilę przeczytacie:

W zamian za to "normalni" od wczesnych lat dzieciństwa uczyliby się tolerancji, poszanowania, akceptacji, demokracji i traktowania fair ludzi nieco odmiennych. Oczywiście przy wprawnym przygotowaniu przez nauczycieli, psychologa, pedagoga i rodziców. Zwłaszcza ci ostatni najbardziej decydują, jaki jest stosunek ich dzieci do czegoś (kogoś), co odbiega od normy. Dlaczego to TAKIE WAŻNE?

Odpowiedzcie sobie sami po obejrzeniu przerażającego filmiku, który zamieszczam w linku. [teraz proszę oglądać]


... obejrzeliście? Jak można traktować w ten sposób człowieka, który jest "inny"? Jestem zgorszony i zniesmaczony, że kulturalny człowiek, nienagannie ubrany, przystojny i elokwentny jest w stanie potraktować chorą, starszą osobę jak śmiecia. To nietolerancyjne, niedemokratyczne i absolutnie się z tym nie zgadzam! Sam mam czasem problem, żeby nie wybuchnąć przed ludźmi, gdy mnie poniesie... tutaj jednak stara kobieta ewidentnie nie panowała nad swoimi emocjami! Ten, za przeproszeniem, przypudrowany cham ma wyraźne braki w nauce o tolerancji, poszanowaniu osób starszych, chorych i niepełnosprawnych!

Tak, jestem zwolennikiem klas integracyjnych, bo w takich miejscach ludzie uczą się akceptacji i pomagania w społeczeństwie tym, którzy tej pomocy potrzebują!

6 lut 2015

Czy Aspi chce spotykać się z drugim Aspim?

Do niedawna nawet nie wiedziałem, że nudziarz siedzący cały dzień przy komputerze może być aspim... Albo zamknięty w sobie naukowiec, który pisze kolejną książkę, a na imprezie rodzinnej spogląda nieśmiało na gości, aby ci dali mu najlepiej święty spokój. To są aspi, z którymi ja się spotkałem...

Nie fascynują mnie ani trochę z powodu swoich przypadłości. Nie są dla mnie żadnym wzorcem, niczego się od nich nie nauczę, nie mają zbyt wiele do zaoferowania. Nie "ukradnę" ich schematów, motywów działania. Są wzorcem w bardzo wąskich dla siebie dziedzinach. Jeśli te dziedziny są i dla mnie ciekawe, chętnie z nimi porozmawiam. Usiądę i spokojnym głosem, z opuszczonym wzrokiem wdamy się w dyskusję. Ale tylko wtedy, gdy temat będzie poruszający dla nas obojga.

Zrozumiem każdy logiczny przekaz, ale będę miał problemy z koncentracją uwagi, jeśli będziemy rozmawiać o rzeczach dla mnie nudnych. Szybko się wyłączę, gdy nie będę widział mimiki mojego rozmówcy.

Zdecydowanie nie chcę spotykać się z drugim człowiekiem bardziej, tylko dlatego, że ma ZA. Ten czynnik jest dla mnie zupełnie nieistotny. Gdy ktoś mi mówi, że "ten człowiek też ma ZA", ja pytam: "i co z tego"? Słyszę w odpowiedzi: "może byście znaleźli wspólny temat"? Wówczas tłumaczę: "Wątpię, żeby samo posiadanie ZA nas zbliżyło". Ale...

Wśród czytelników i komentatorów moich postów są ludzie z ZA. Kilku z Was pisze w dość śmiały i charakterystyczny sposób przedstawiając swój obraz postrzeganego świata. Nie pałam chęcią spotykania się z takimi postaciami, ale uwielbiam takie komentarze czytać! Uwielbiam wchodzić na konto profilowe takich osób i czytać wypowiedzi na tematy niezwiązane z moim blogiem. Dlaczego? No cóż, jeśli jakiś człowiek ma ciekawe spostrzeżenia i w umiejętny sposób o nich pisze, to niezależnie od posiadanego ZA staje się po prostu zdolnym "dziennikarzem" swojego życia. To mi wystarczy Emotikon smile

Z kim więc się chcę spotykać? Z osobami mającymi coś ciekawego do powiedzenia! Częściej od ZA, mogę spotkać jednostkę neurotypową (takiego nowego słowa określającego ludzi bez ZA się ostatnio nauczyłem), która nie boi się wyrażać swoich poglądów, ma swoje i oryginalne spostrzeżenia i dzieli się z nimi w sposób dla mnie ciekawy. Ale tak chyba mamy wszyscy, prawda? Emotikon smile

Bardzo lubię też słuchać ludzi, którzy nie mają ZA, ale na codzień mają z tym zespołem do czynienia. Są nauczycielami, pedagogami, psychologami, rodzicami. Sporo takich osób do mnie pisze - tu, na blogu. Uwielbiam korespondować wówczas z Wami, bo mogę się dowiedzieć jak pewne zachowania i "przypadłości" są przez Was odbierane! Dziękuję Wam, że od czasu do czasu piszecie ze mną. Czytanie tego, co macie do powiedzenia jest bardzo ciekawe!

2 lut 2015

Dzień dobry, chociaż ostatnio dni niezbyt dobre.

Wyszedłem już ze stanu, w którym reakcją obronną było samookaleczanie się. Nie wróciła mi ochota do życia, lecz raczej taka pasywna obojętność. Taka ulga leżącego, że przestali bić. Szkoda sobie coś robić, skoro jutro albo za tydzień coś ciekawego mnie może spotkać.

I spotkało. Od 6 dni leczę się antybiotykiem po infekcji górnych dróg oddechowych i z wielką starannością przyglądam się reakcjom swojego organizmu. Już drugiego dnia kuracji odzyskałem węch (przypominam, że mam nadwrażliwość węchową), dzięki czemu zaczęło mi się wydawać, że znów czuję wszystko. Zapach potu, papierosów, zwierząt, a nawet swój zapach, a co najważniejsze - jedzenia! I tu ciekawostka: po czwartym dniu brania antybiotyku zacząłem śmierdzieć goryczą antybiotyku, który biorę. Gorycz czuję w swoim pocie, ale co gorsza w swojej ślinie. Na szczęście tylko przez 6-7 godzin od połknięcia tabletki, ale skoro przypominam chodzącą tabletkę i czuję w ślinie takie świństwo, to żadna bakteria nie miała prawa przeżyć takiego trucia.

Niestety wadą brania antybiotyku jest wyjałowienie układu pokarmowego, dlatego co jakiś czas wymiotuję. I wiecie co? To co zwymiotuję nie ma żadnego zapachu! Jest kompletnie wyjałowione! Nie wiem, jak w takim stanie może przebiegać trawienie czegokolwiek, ale jem regularnie i nawet spożywam specjalne bakterie osłonowe, które pewnie od razu giną, dlatego połykam je dopiero, gdy przestaję czuć w sobie antybiotyk. Tak sobie wydedukowałem i chciałem się z Wami podzielić tą wiedzą, chociaż liczę się z tym, że macie to kompletnie gdzieś :)

Postanowiłem też znów powywracać kilka rzeczy w moim życiu i dokonać zmian w ważnych dla mnie kwestiach. Nie chcę mieszkać sam i w najbliższych dwóch miesiącach zamierzam to zmienić. Wywracanie życia do góry nogami już mnie nie przeraża, chociaż martwi. Powywracam je jeszcze trochę. Nie jestem już okazem młodzieńczego zdrowia i zaczyna mnie boleć tu i ówdzie, np. serce (to podobno z powodu przerzutów niezaleczonych chorób). Boję się, że jak będę sam, to mnie któregoś pięknego dnia zaatakuje podłoga mocno uderzając w głowę, a telefon nie będzie w stanie się sam podać, żebym mógł zadzwonić po pogotowie. Ostatnio miałem atak chrupek, które postanowiły polecieć nieoficjalnym kanałem i dostały się do tchawicy. Od chrupek podanych w ten sposób można zginąć. Kilka dni temu bardzo bym się z tego śmiał, ale teraz włos mi się jeży na głowie na samą myśl. Nie wolno bagatelizować zakrztuszenia się. Powód śmierci może być naprawdę błahy.

Dlatego muszę z kimś żyć, aby opiekować się tą osobą i vice-versa. Idea niezbyt skomplikowana i chyba prosta do zrozumienia dla każdego. :) Przy okazji może nawet będzie coś z tego więcej, niż tylko sama opieka.

Żeby nie było tak dołująco (jak w mojej głowie w tej chwili), chciałbym zadedykować Wam obrazek, którym chwilowo wmawiam sobie, jak powinno wyglądać "bycie szczęśliwym". Od obrazka wolę jednak konkrety, np. skok ze spadochronem, który też może dać chwilowe poczucie szczęścia.