Zdarzyło mi się to po raz pierwszy w moim życiu. Sąd, rozprawa,
zeznania. Dodam na wstępie, że nie występowałem w roli oskarżonego, ani
pozwanego.
Zacząłem od wejścia - wyciągnięcie wszystkich
metalowych przedmiotów, wyłożenie na tacę, sprawdzenie ich w jakiejś
dziwnej maszynie, przejście przez wykrywacz metali. Z taką procedurą już
się wcześniej spotykałem, więc nie stanowiło to dla mnie problemu.
W windzie jechałem z człowiekiem w pomarańczowej kurtce, w kajdanach na
rękach i nogach połączonych łańcuchem. Pod opieką policjanta. Zapytał
się, czy nie boję się z nim jechać windą. Odpowiedź była krótka, zwięzła
i na temat: "nie". Chyba musiał być lekko rozczarowany, bo stwierdził,
że jest przecież groźny. Odpowiedziałem tylko, że "ja też", co rozbawiło
pilnującego go stróża prawa. Nie odczuwałem strachu, bo bardziej
przejęty byłem wystąpieniem przed sędzią. Bardzo obawiałem się
konfrontacji z wymiarem sprawiedliwości, bo tam nie wolno kłamać, należy
mówić prawdę, a dla mnie mówienie prawdy oznacza bardzo poważne kłopoty
w interakcjach z ludźmi, gdyż prawda jest dla mnie równoznaczna z
dosłownym rozumieniem wypowiedzi i bardzo precyzyjną odpowiedzią na
pytania. Z doświadczenia przeczuwałem, że zapowiada się "cyrk na
kółkach", co niestety potwierdziło się później...
Na podeście w
sali rozpraw: 4 kobiety, w tym 3 ubrane w togi. Jedna kobieta pośrodku
miała ładniejsze krzesło, więc prawdopodobnie to ona była wysokim sądem,
jak to zwykle w filmach polskich i amerykańskich mówiło się do kobiet
ubranych w togi. Wzorem kina gangsterskiego i kryminałów, których jestem
fanem, nie miałem problemów, żeby nazywać tą panią wysokim sądem,
chociaż było to dla mnie bardzo dziwne.
Od razu na wstępie
zostałem upomniany przez panią pośrodku, za brak szacunku wobec
wysokiego sądu, ponieważ się nie przywitałem. "Zaczyna się" - myślę
sobie. Co może zrobić człowiek, który pod groźbą kary jest zmuszony do
udzielania tylko prawdziwych odpowiedzi? Odpowiadać dosłownie i na
temat... po 10 minutach cała trójka pań w togach patrzyła się na mnie
jak na debila Głównie dlatego:
- Sędzina: "Czy jest Pan pewien swojego stanowiska (...)". Więc zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że "nie".
- "Czy pragnie pan zgody i pojednania ze stroną pozwaną"? Więc zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że "tak", co zirytowało panią sędzinę... "W takim razie po co Pan tu jest". Odpowiedziałem, że "pytała Pani czy pragnę zgody i pojednania, więc odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak", na co sędzina odparła, że muszę się zdecydować czego chcę, czy procesu, czy zgody i pojednania. Największe poirytowanie wzbudziło moje pytanie: "czy zgoda z pozwanym wyklucza się z procesem"? Sędzina miała dość poirytowany głos, co w niczym nie ułatwiło zrozumienia przeze mnie jej tłumaczeń. Po dwóch minutach wywodu zapytany, "czy rozumie pan", odpowiedziałem, że rozumiem. Skłamałem, czego mi podobno nie wolno było robić. Konsekwencji za kłamstwo brak.
- "Kiedy Pan przestał
mieszkać pod adresem x"? Odpowiedziałem, że nie przestałem tam mieszkać.
Na co sędzina stwierdziła, że przecież teraz mieszkam pod innym
adresem. Odpowiedziałem, że tak. I znów irytacja na sali. Sędzina: "Raz
jeszcze Pana pytam: czy mieszka Pan pod adresem x"? Odpowiedziałem:
"tak, czasami". Irytacja wysokich sądów osiągnęła jeszcze wyższy poziom.
I kolejne pytanie: "Jaki jest pana obecny adres zamieszkania"?
Zdębiałem... nie potrafiłem odpowiedzieć, bo przecież niedawno się
przeprowadzałem i jeszcze nie pamiętam swojego adresu. Strona pozwana
zaczyna się ze mnie głośno śmiać, sędziny patrzą na mnie badawczo, czy
sobie nie robię żartów z wymiaru sprawiedliwości. Nie robiłem. Zaczyna
się robić niebezpiecznie. Odpowiedziałem (zgodnie z prawdą), że nie znam
adresu. "Jak można nie znać adresu swojego zamieszkania"?
Odpowiedziałem, że adres jest zapisany w umowie najmu i nie miałem
potrzeby go znać. Wiem jak trafić do domu i to mi wystarczy. Wynająłem
mieszkanie kilka dni temu, więc nie pamiętam nawet ulicy. Wysokie sądy
popatrzyły na mnie jak na idiotę. Był to szczyt irytacji z ich strony.
Kolejne pytanie: "No to kiedy pan się przeprowadził w nowe miejsce"?
Odpowiedziałem, że nie przeprowadziłem się. "Przed chwilą powiedział Pan
przecież [irytacja i złość w głosie], że przeprowadził się Pan do
nowego miejsca zamieszkania". Odpowiedziałem: "nie za bardzo rozumiem.
Powiedziałem, że wynająłem mieszkanie, nie przeprowadzałem się. Sędzina:
"Mieszka Pan tam?" Odpowiedziałem, że "czasem tak". Szczyt irytacji
wysokich sędzin nastąpił właśnie w tym momencie.
Postanowiłem
wyjaśnić, że zgodnie z tym, co jest napisane w pozwie - mam zespół
aspergera, który miał największy wpływ na to, że znalazłem się w sądzie.
Kolejne pytanie ze strony sędziny: "jak objawia się zespół aspergera"?
Odpowiedź starałem się skrócić, więc oznajmiłem, że objawia się w moim
przypadku nadwrażliwością na bodźce dźwiękowe, zapachowe i wizualne,
problemem z relacjami z innymi, dosłownym rozumieniem komunikatów i
kilkoma innymi rzeczami...
Po tym wyjaśnieniu, zaczęli mnie
traktować inaczej. Nie czułem już zagrożenia jakimiś karami, sankcjami i
powszechną irytacją. Patrzyli na mnie raczej jak na chorego człowieka.
Nie wiem sam, co lepsze dla mnie. Wzbudzać irytację i złość, czy zrobić z
siebie chore indywiduum.
Nie lubię wysokich sądów i sędzin.
Czuję się przed wymiarem sprawiedliwości, jak w potrzasku... Posługują
się wykładnią prawa, precyzyjnie napisanym kodeksem, a z drugiej strony
komunikat przez nich wypowiadany jest nielogiczny, wieloznaczny i nie
wiadomo, co mają na myśli zadając wieloznaczne pytania. W dodatku nie
wolno przed nimi kłamać udając, że się rozumie...