20 paź 2014

Coś złego się stało...

Drodzy ludzie i przyjaciele. To już ponad miesiąc jak nie pisałem nic tutaj. Niektórzy z Was, pytają mnie czy wszystko jest ze mną w porządku?

Nie jest. Od kilu tygodni przeżywam bardzo dużo negatywnych emocji, bo dookoła mnie wiele spraw niestety nie układa się tak, jakbym tego chciał. Dotyczy to niestety bardzo ważnych dla mnie sfer życiowych: głównie mojego związku z najbliższą mi osobą.

Przez to, że jestem jaki jestem, nakomplikowałem w Jej życiu wiele planów, za pomocą których, mogłaby być szczęśliwą osobą. Pech chciał, że natrafiliśmy na siebie i bardzo mocno siebie pokochaliśmy.

Kiedyś pisałem, że nie wiem jak właściwie opisać miłość, ale wydaje mi się, że potrafię opisać to, co czuję do niej. Na pewno czuję do niej znacznie większy pociąg fizyczny, niż do wszystkich kobiet, które w przeszłości spotkałem. Na pewno jest ona moim największym i najwspanialszym przyjacielem, którego miałem.

I teraz te mniej zdrowe rzeczy, które czuję: niestety przeniosłem na tą osobę wszystko to, co czułem do matki przez ostatnie trzydzieści kilka lat, czyli potrzebę bliskości, poczucie bezpieczeństwa, potrzebę opiekowania się mną, potrzebę bycia posłusznym wobec niej, potrzebę przytulenia i ukojenia, gdy coś ze mną jest nie w porządku. Nie wiem czy dobrze to opisałem, ale czuję się z nią tak, jak dawniej przy mojej mamie. Nie zrozumcie mnie źle - jestem samodzielnym człowiekiem i zawsze potrafiłem podejmować decyzje i samemu rozwiązywać problemy. Ale przez kilkanaście miesięcy przeniosłem te uczucia z mojej prawdziwej mamy właśnie na tą osobę. Bardzo dziwnym trafem czuję też do niej coś, co można nazwać miłością rodzica do dziecka. Opiekowanie się nią, gotowość do wybaczania wszystkich złości wobec mnie, wspieranie w trudnych chwilach, trzymanie kciuków za kolejne "kroki" w jej życiu, gotowość do interwencji w razie problemów, z którymi nie może sobie poradzić, wsparcie w każdej materii (fizycznej, materialnej, emocjonalnej).

Podsumowując: czuję się przy niej jak kochanek, przyjaciel, syn i ojciec.

Niestety prawdopodobnie wszystko chyli się ku upadkowi, bo nie mogę dać tej osobie wszystkiego, czego ona by pragnęła w życiu, a ponadto nastąpił szereg bardzo ciężkich wydarzeń w życiu, które zniszczyły to, co ona do mnie czuła. Wiem i czuję, że nie do końca, ale na tyle zniszczyły, że ta osoba przy mnie się męczy i cierpi - tym bardziej, im mocniej staram się być dla niej najlepszymi: kochankiem, przyjacielem, synem i ojcem. Jest jej wtedy jeszcze ciężej, bo ma wyrzuty sumienia, że coś w niej "wygasło", że nie daje rady psychicznie ze mną być.

Rozstanie jest blisko, a ja chyba nie mogę nic na to poradzić, widzę jak się męczy przy mnie pomimo, że w głębi serca sporo do mnie czuje. Wiem, że dla jej dobra powinniśmy się rozstać, ale nie potrafię ani tego zrobić, ani poradzić sobie z wizją rozstania. Bardzo nie chcę tracić w swoim życiu czterech rodzajów uczuć, którymi obdarzyłem ją. Życie bez tych czterech osób w jednej ukochanej kobiecie, wzbudza we mnie bardzo duży strach i pustkę. To ten rodzaj strachu, jaki towarzyszy, gdy wiesz, że najbliższa osoba jest nieuleczalnie chora i jej śmierć jest kwestią kilku tygodni. Strach i poczucie beznadziei jest podsycane przez fakt, że od wielu lat nie przestałem czuć do niej tego, co czułem na początku.

Do tego doszły problemy zawodowe.

Nie jestem w stanie skupić się na pracy. Straciłem wolę walki i bycia ambitnym w swojej pracy, straciłem wolę znalezienia nowej pracy, której bardzo potrzebuję. Nie jestem w stanie skupić się na nikim innym, niż tylko na niej. Niestety to tylko pogarsza sytuację, bo to bardzo inteligentna osoba, która widzi, że cierpię. Straciłem też kontakt z wieloma osobami, a jeśli już się z kimś widzę, nie potrafię rozmawiać, nie rozumiem, co się do mnie mówi. Od wielu tygodni odczuwam coraz większą apatię i obojętność, czuję się wypalony z całej pozytywnej energii, nie mam pomysłu o czym mam do Was pisać mimo, że jest wśród Was mnóstwo wspaniałych ludzi, z którymi regularnie piszę. Miałem też niestety próby autoagresji, konkretnie samookaleczania się. Czuję w głowie bardzo silny ból, często fizyczny. Nasiliły mi się tiki nerwowe, echolalia, natręctwa, które sprawiają mi duży kłopot, zwłaszcza podczas pracy. Sytuację ratuje alkohol, który uspokaja powyższe objawy, niestety prowadząc do uzależnienia. Przez to, że czuję się wrakiem człowieka, mam świadomość, że jestem dla niej znacznie mniej atrakcyjny, zaradny niż kiedyś, jako tętniący życiem i wigorem człowiek sukcesu. Czuję, że zamiast tego ma u swojego boku kulę u nogi, którą trzeba nosić, która hamuje i nie pozwala iść naprzód.

Być może powyższe słowa są wołaniem o pomoc, czego bardzo nie lubię robić, bo zawsze radziłem sobie sam i to ja pomagałem innym. Mam chyba kompleksy pod tym względem, bardzo się wstydzę zwrócić o pomoc. Dzięki temu, że tutaj z Wami czuję się anonimowy, mogę sobie na to pozwolić. Nie wiem co mam zrobić i jak sobie poradzić. Chcę iść do psychiatry, aby otrzymać jakieś lekarstwa. Jednocześnie każdego dnia łudzę się, że poradzę sobie jakoś sam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz