21 lut 2015

Jedna z ważnych rzeczy w mojej kuchni: herbata.

Długo nie pisałem. To znaczy pisałem... ale ostatnio nie chcę publikować niektórych moich tekstów. Cynizm, złośliwość i sarkazm to nie są rzeczy, które są "powszechnie" lubiane, a ostatnio dużo takich powstało. No więc dzisiaj wybrałem temat... neutralny: herbata! :)

Pijam odkąd pamiętam. Z przerwami. Lubię do jej picia przykładać dużą wagę. Czasem niestety w sposób chamski i ordynarny zalewając kapcia w pierwszym, lepszym kubku. Ale czasem bywa znacznie przyjemniej...

1. Filiżanka. Delikatna porcelana. Jasna - beżowa lub biała. Ze złotym rantem, ale niekoniecznie. Ze zdobieniami, koniecznie ze spodkiem. Żaden duralex - jego dźwięk jest okropny! Prawdziwa porcelanowa filiżanka postawiona na spodku powinna dawać delikatny, czysty dźwięk niczym dzwoneczek. Ten dźwięk maluje obraz w głowie. Jest smaczny, a podniebienie zaczyna czuć słodycz. Porcelana powinna być cienka. Gruba odpada, dotyk warg jest dużo mniej przyjemny. Stara porcelana? Jak najbardziej. Całość ma być nieskazitelnie czysta. Herbata nie wybacza żadnych zanieczyszczeń. Jest ciemna, więc w razie niespłukanego brudu na powierzchni robią się tęczowe "oczka". Nie mam pojęcia czasem jak się ich pozbyć. ;)

2. Łyżeczka. Błyszcząca, drobna, czysta, metalowa. Łyżeczka służy do picia gorącej herbaty, aby sobie języka nie poparzyć. Jakiekolwiek zadrapania, ślady po kamieniu z mycia psują smak herbaty. Oczywiście psychiczny smak, bo sam język różnicy nie wyczuje.

3. Dzbanek. To konieczność. Sama filiżanka jest malutka. Kilka łyków i po herbacie. Szkoda marnować zaparzoną esencję. Właśnie po to jest dzbanek. Lubię dzbanki z miejscem na podgrzewacz. Wtedy herbata wewnątrz cały czas pozostaje gorąca. W dzbanku parzę suszone liście luzem lub w "torebeczce". Druga opcja znacznie prostsza. Pierwsza, to tzw. fusy. Niektórzy nazywają ją "plujką". Nie akceptuję herbat smakowych. Żurawinowa, pomarańczowa czy (co gorsza) waniliowa, to dla mnie wyjątkowe świństwa. Może niektórzy nazywają je herbatą, ale jeśli każdy susz zalany wrzątkiem nazwać herbatą, to wyobraźcie sobie liście laurowe w zupie. Też zalane wrzątkiem! Tak więc zostaję przy herbacie czarnej. Im mocniejsza tym lepsza. Earl Grey jest gatunkiem, który mi odpowiada. Lipton może być, Tetley czy Saga są dla mnie zdecydowanie gorsze. Teekanne uwielbiam. O Irvingu, Lloydzie, Dilmah czy innych nie mam zdania. Z sypanych najlepszą jaką znam, jest Yunnan importowana przez firmę Oscar. Im mocniejsza, bardziej cierpka tym lepsza. Z cukrem, jak na wschodzie. Na jedną szklankę sypię dwie łyżeczki, więc na filiżankę będzie mniej. Brązowy cukier smaczniejszy, biały ma w sobie więcej cierpkiego posmaku. Cytryna nie wchodzi w grę. Kiedyś moja mama przygotowywała esencję z czarnej herbaty słodzonej, którą polewała tort. Właśnie taka jest herbata, którą wlewam sobie do filiżanki.

Herbatę piję wolno łyżeczką. Po nabraniu uwielbiam patrzeć na złoty kolor naparu odbijający się od lustrzanego denka łyżeczki. Szeroka filiżanka potęguje doznania wizualne. Oprócz naturalnej słodyczy wynikającej z zawartości cukru, w głowie pojawia się słodycz związana z formą podania całości. Delektuję się każdą łyżeczką, a potem każdym łykiem gdy usta przylegają do brzegu filiżanki.

Macie może do polecenia jakieś dobre czarne herbaty? Nie chcę kupować "kota w worku". Wolę najpierw kota wyjąć, obejrzeć, zapytać i wtedy ewentualnie się na niego zdecydować... ;)
 
PS. zdjęcie przedstawia moją filiżankę. Nie jest ściągnięte z "gugle" 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz