2 lut 2015

Dzień dobry, chociaż ostatnio dni niezbyt dobre.

Wyszedłem już ze stanu, w którym reakcją obronną było samookaleczanie się. Nie wróciła mi ochota do życia, lecz raczej taka pasywna obojętność. Taka ulga leżącego, że przestali bić. Szkoda sobie coś robić, skoro jutro albo za tydzień coś ciekawego mnie może spotkać.

I spotkało. Od 6 dni leczę się antybiotykiem po infekcji górnych dróg oddechowych i z wielką starannością przyglądam się reakcjom swojego organizmu. Już drugiego dnia kuracji odzyskałem węch (przypominam, że mam nadwrażliwość węchową), dzięki czemu zaczęło mi się wydawać, że znów czuję wszystko. Zapach potu, papierosów, zwierząt, a nawet swój zapach, a co najważniejsze - jedzenia! I tu ciekawostka: po czwartym dniu brania antybiotyku zacząłem śmierdzieć goryczą antybiotyku, który biorę. Gorycz czuję w swoim pocie, ale co gorsza w swojej ślinie. Na szczęście tylko przez 6-7 godzin od połknięcia tabletki, ale skoro przypominam chodzącą tabletkę i czuję w ślinie takie świństwo, to żadna bakteria nie miała prawa przeżyć takiego trucia.

Niestety wadą brania antybiotyku jest wyjałowienie układu pokarmowego, dlatego co jakiś czas wymiotuję. I wiecie co? To co zwymiotuję nie ma żadnego zapachu! Jest kompletnie wyjałowione! Nie wiem, jak w takim stanie może przebiegać trawienie czegokolwiek, ale jem regularnie i nawet spożywam specjalne bakterie osłonowe, które pewnie od razu giną, dlatego połykam je dopiero, gdy przestaję czuć w sobie antybiotyk. Tak sobie wydedukowałem i chciałem się z Wami podzielić tą wiedzą, chociaż liczę się z tym, że macie to kompletnie gdzieś :)

Postanowiłem też znów powywracać kilka rzeczy w moim życiu i dokonać zmian w ważnych dla mnie kwestiach. Nie chcę mieszkać sam i w najbliższych dwóch miesiącach zamierzam to zmienić. Wywracanie życia do góry nogami już mnie nie przeraża, chociaż martwi. Powywracam je jeszcze trochę. Nie jestem już okazem młodzieńczego zdrowia i zaczyna mnie boleć tu i ówdzie, np. serce (to podobno z powodu przerzutów niezaleczonych chorób). Boję się, że jak będę sam, to mnie któregoś pięknego dnia zaatakuje podłoga mocno uderzając w głowę, a telefon nie będzie w stanie się sam podać, żebym mógł zadzwonić po pogotowie. Ostatnio miałem atak chrupek, które postanowiły polecieć nieoficjalnym kanałem i dostały się do tchawicy. Od chrupek podanych w ten sposób można zginąć. Kilka dni temu bardzo bym się z tego śmiał, ale teraz włos mi się jeży na głowie na samą myśl. Nie wolno bagatelizować zakrztuszenia się. Powód śmierci może być naprawdę błahy.

Dlatego muszę z kimś żyć, aby opiekować się tą osobą i vice-versa. Idea niezbyt skomplikowana i chyba prosta do zrozumienia dla każdego. :) Przy okazji może nawet będzie coś z tego więcej, niż tylko sama opieka.

Żeby nie było tak dołująco (jak w mojej głowie w tej chwili), chciałbym zadedykować Wam obrazek, którym chwilowo wmawiam sobie, jak powinno wyglądać "bycie szczęśliwym". Od obrazka wolę jednak konkrety, np. skok ze spadochronem, który też może dać chwilowe poczucie szczęścia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz