Wyszedłem już ze stanu, w którym reakcją obronną było
samookaleczanie się. Nie wróciła mi ochota do życia, lecz raczej taka
pasywna obojętność. Taka ulga leżącego, że przestali bić. Szkoda sobie
coś robić, skoro jutro albo za tydzień coś ciekawego mnie może spotkać.
I spotkało. Od 6 dni leczę się antybiotykiem po infekcji górnych dróg
oddechowych i z wielką starannością przyglądam się reakcjom swojego
organizmu. Już drugiego dnia kuracji odzyskałem węch (przypominam, że
mam nadwrażliwość węchową), dzięki czemu zaczęło mi się wydawać, że znów
czuję wszystko. Zapach potu, papierosów, zwierząt, a nawet swój zapach,
a co najważniejsze - jedzenia! I tu ciekawostka: po czwartym dniu
brania antybiotyku zacząłem śmierdzieć goryczą antybiotyku, który biorę.
Gorycz czuję w swoim pocie, ale co gorsza w swojej ślinie. Na szczęście
tylko przez 6-7 godzin od połknięcia tabletki, ale skoro przypominam
chodzącą tabletkę i czuję w ślinie takie świństwo, to żadna bakteria nie
miała prawa przeżyć takiego trucia.
Niestety wadą brania
antybiotyku jest wyjałowienie układu pokarmowego, dlatego co jakiś czas
wymiotuję. I wiecie co? To co zwymiotuję nie ma żadnego zapachu! Jest
kompletnie wyjałowione! Nie wiem, jak w takim stanie może przebiegać
trawienie czegokolwiek, ale jem regularnie i nawet spożywam specjalne
bakterie osłonowe, które pewnie od razu giną, dlatego połykam je
dopiero, gdy przestaję czuć w sobie antybiotyk. Tak sobie wydedukowałem i
chciałem się z Wami podzielić tą wiedzą, chociaż liczę się z tym, że
macie to kompletnie gdzieś :)
Postanowiłem też znów powywracać kilka rzeczy w moim życiu i dokonać
zmian w ważnych dla mnie kwestiach. Nie chcę mieszkać sam i w
najbliższych dwóch miesiącach zamierzam to zmienić. Wywracanie życia do
góry nogami już mnie nie przeraża, chociaż martwi. Powywracam je jeszcze
trochę. Nie jestem już okazem młodzieńczego zdrowia i zaczyna mnie
boleć tu i ówdzie, np. serce (to podobno z powodu przerzutów
niezaleczonych chorób). Boję się, że jak będę sam, to mnie któregoś
pięknego dnia zaatakuje podłoga mocno uderzając w głowę, a telefon nie
będzie w stanie się sam podać, żebym mógł zadzwonić po pogotowie.
Ostatnio miałem atak chrupek, które postanowiły polecieć nieoficjalnym
kanałem i dostały się do tchawicy. Od chrupek podanych w ten sposób
można zginąć. Kilka dni temu bardzo bym się z tego śmiał, ale teraz włos
mi się jeży na głowie na samą myśl. Nie wolno bagatelizować
zakrztuszenia się. Powód śmierci może być naprawdę błahy.
Dlatego
muszę z kimś żyć, aby opiekować się tą osobą i vice-versa. Idea niezbyt
skomplikowana i chyba prosta do zrozumienia dla każdego. :) Przy okazji może nawet będzie coś z tego więcej, niż tylko sama opieka.
Żeby nie było tak dołująco (jak w mojej głowie w tej chwili), chciałbym
zadedykować Wam obrazek, którym chwilowo wmawiam sobie, jak powinno
wyglądać "bycie szczęśliwym". Od obrazka wolę jednak konkrety, np. skok
ze spadochronem, który też może dać chwilowe poczucie szczęścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz