Długo nie pisałem. To znaczy pisałem... ale ostatnio nie chcę
publikować niektórych moich tekstów. Cynizm, złośliwość i sarkazm to nie
są rzeczy, które są "powszechnie" lubiane, a ostatnio dużo takich
powstało. No więc dzisiaj wybrałem temat... neutralny: herbata! :)
Pijam odkąd pamiętam. Z przerwami. Lubię do jej picia przykładać dużą
wagę. Czasem niestety w sposób chamski i ordynarny zalewając kapcia w
pierwszym, lepszym kubku. Ale czasem bywa znacznie przyjemniej...
1. Filiżanka. Delikatna porcelana. Jasna - beżowa lub biała. Ze złotym
rantem, ale niekoniecznie. Ze zdobieniami, koniecznie ze spodkiem. Żaden
duralex - jego dźwięk jest okropny! Prawdziwa porcelanowa filiżanka
postawiona na spodku powinna dawać delikatny, czysty dźwięk niczym
dzwoneczek. Ten dźwięk maluje obraz w głowie. Jest smaczny, a
podniebienie zaczyna czuć słodycz. Porcelana powinna być cienka. Gruba
odpada, dotyk warg jest dużo mniej przyjemny. Stara porcelana? Jak
najbardziej. Całość ma być nieskazitelnie czysta. Herbata nie wybacza
żadnych zanieczyszczeń. Jest ciemna, więc w razie niespłukanego brudu na
powierzchni robią się tęczowe "oczka". Nie mam pojęcia czasem jak się
ich pozbyć. ;)
2. Łyżeczka. Błyszcząca, drobna, czysta, metalowa. Łyżeczka służy do
picia gorącej herbaty, aby sobie języka nie poparzyć. Jakiekolwiek
zadrapania, ślady po kamieniu z mycia psują smak herbaty. Oczywiście
psychiczny smak, bo sam język różnicy nie wyczuje.
3. Dzbanek. To
konieczność. Sama filiżanka jest malutka. Kilka łyków i po herbacie.
Szkoda marnować zaparzoną esencję. Właśnie po to jest dzbanek. Lubię
dzbanki z miejscem na podgrzewacz. Wtedy herbata wewnątrz cały czas
pozostaje gorąca. W dzbanku parzę suszone liście luzem lub w
"torebeczce". Druga opcja znacznie prostsza. Pierwsza, to tzw. fusy.
Niektórzy nazywają ją "plujką". Nie akceptuję herbat smakowych.
Żurawinowa, pomarańczowa czy (co gorsza) waniliowa, to dla mnie
wyjątkowe świństwa. Może niektórzy nazywają je herbatą, ale jeśli każdy
susz zalany wrzątkiem nazwać herbatą, to wyobraźcie sobie liście laurowe
w zupie. Też zalane wrzątkiem! Tak więc zostaję przy herbacie czarnej.
Im mocniejsza tym lepsza. Earl Grey jest gatunkiem, który mi odpowiada.
Lipton może być, Tetley czy Saga są dla mnie zdecydowanie gorsze.
Teekanne uwielbiam. O Irvingu, Lloydzie, Dilmah czy innych nie mam
zdania. Z sypanych najlepszą jaką znam, jest Yunnan importowana przez
firmę Oscar. Im mocniejsza, bardziej cierpka tym lepsza. Z cukrem, jak
na wschodzie. Na jedną szklankę sypię dwie łyżeczki, więc na filiżankę
będzie mniej. Brązowy cukier smaczniejszy, biały ma w sobie więcej
cierpkiego posmaku. Cytryna nie wchodzi w grę. Kiedyś moja mama
przygotowywała esencję z czarnej herbaty słodzonej, którą polewała tort.
Właśnie taka jest herbata, którą wlewam sobie do filiżanki.
Herbatę piję wolno łyżeczką. Po nabraniu uwielbiam patrzeć na złoty
kolor naparu odbijający się od lustrzanego denka łyżeczki. Szeroka
filiżanka potęguje doznania wizualne. Oprócz naturalnej słodyczy
wynikającej z zawartości cukru, w głowie pojawia się słodycz związana z
formą podania całości. Delektuję się każdą łyżeczką, a potem każdym
łykiem gdy usta przylegają do brzegu filiżanki.
Macie może do
polecenia jakieś dobre czarne herbaty? Nie chcę kupować "kota w worku".
Wolę najpierw kota wyjąć, obejrzeć, zapytać i wtedy ewentualnie się na
niego zdecydować... ;)
PS. zdjęcie przedstawia moją filiżankę. Nie jest ściągnięte z "gugle"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz